Powiem tak, następne będą ciekawsze i krótsze. Choć nie wiem czy nie przesadziłam z ilością... A co tam.
Ach, i jeszcze.. Przepraszam za to ogromne opóźnienie. Cóż, tłumaczenie pewnie i tak niewielu interesuje, więc go nie będzie. Nie przeciągając...
Miłej lektury!
***
Rozdział 001.
Klaśnięcie w dłonie, które następnie pewnym ruchem dotykają kręgu. Niebieskiemu światłu towarzyszy przeciągły dźwięk idący w parze z błękitnymi prądami. Na początku jest on łagodny, przyjemny dla uszu. Uspokaja, motywuje, daje poczucie, że wszystko idzie zgodnie z planem.
Jednak...
Coś jest nie w porządku. Światło zmienia barwę. Czerwona poświata snuje się, otacza brzuch i lewe ramię młodziutkiej dziewczyny, by następnie rozłożyć na cząsteczki fragmenty ciała, które już po chwili znikają bezpowrotnie. Widząc to ma wrażenie, że to jakiś koszmar senny, z którego pragnie się jak najprędzej wybudzić. Przerażenie w jej spojrzeniu jest uwieńczeniem stanu umysłu, dziwnych przewrotów w żołądku oraz zimnego dreszczu. Desperacko wyrywa się, próbuje uciec. Na próżno. Nie płacze. Nie może, jest tak wstrząśnięta, że po prostu nie potrafi. Oczy nagle stają się suche, czego nie umie wytłumaczyć, w końcu dzieje się coś, od czego normalnie zaniosłaby się płaczem. Nadzieja na to, że za chwilę obudzi się w przytulnym łóżku szybko zostaje rozwiana. Czuje dziwny ucisk w gardle, w obawie przed potencjalnym zadławieniem próbuje dosięgnąć szyi rękoma, jednak widząc tylko dwa kikuty przerażenie wzrasta na granicę obłędu. Za chwilę nie pozostaje nic oprócz białej plamy w umyśle.
Po ocknięciu się z otępieniem spogląda na ogromne Wrota, przed którymi się znalazła. Emanują swoją potęgą tak bardzo, że dziewczyna pragnie skulić się albo najlepiej zniknąć. Kamienne, wąskie i monumentalne, a na obu skrzydłach niezrozumiały dla niej wzór. Alchemia? Nie wygląda typowo... Nagle orientuje się, że wszystko to, co do tej pory poznała jest w rzeczywistości małą cząstką Całości. Tyle rzeczy chce jeszcze odkryć, wiele zobaczyć. Nie może tak po prostu tutaj zginąć!
Rozgląda się. Wokół nicość. Stoi na czymś niewidzialnym.
Wrota otwierają się powoli, a z nieprzeniknionej ciemności po drugiej ich stronie wpatrują się w nią roześmiane, duże fioletowe oczy połyskujące w mroku niezdrowym blaskiem. Małe, czarne stworzenia oplatają ją, wciągają do środka. Dziewczyna krzyczy, kiedy do głowy boleśnie ciśnie się, bez opamiętania, wiedza, nazwana przez nią potem "Prawdą". Po znalezieniu się z powrotem w gabinecie niegdyś należącego do jej ojca rusza w stronę tego, co pojawiło się na środku kręgu przemiany. Ale... TO nie jest człowiek...
- Bracie!
* * *
Niemcy, 1923, Monachium:
Alphonse poprawił pasek od torby, który boleśnie wpijał mu się w ramię i pchnął drzwi od swojego małego mieszkania. Zaraz zmrużył oczy oślepione ostrym światłem dnia, a następnie ruszył żwawo przed siebie. Po tym, jak poproszono go oraz jego towarzyszów, by skonstruował rakietę, był jeszcze bardziej zmotywowany do działania. Dodatkowo byli wspierani finansowo przez bractwo Thule. Niespecjalnie go obchodziło, do jakich celów chcą użyć jego przyszłego dzieła. Nic nie mogło mu popsuć nastroju. Prawie nic.
W pewnym momencie kaszlnął, zaś już chwilę później zaczął się krztusić. Pochylił się do przodu zakrywając jedną dłonią usta, a drugą złapał za gardło, upuszczając przy tym swoją teczkę. W oczach stanęły łzy spowodowane ostrym bólem, zupełnie jakby ktoś nawpychał mu do przełyku masę szpikulców. Łapczywie próbował złapać oddech i przy okazji zatrzymać niebezpiecznie zbliżającą się piekącą falę substancji o żelaznym posmaku.
Nagle wszystko ustało. Heiderich wziął płytki wdech, jakby w obawie, że nawet najmniejszy haust powietrza mógł okazać się ostrzami pędzącymi wprost do jego płuc, raniąc wszystko inne po drodze. Ostatnio te nagłe ataki były coraz częstsze, co zaczęło niepokoić Alphonse'a. Jednak na razie postanowił to ignorować. Nic nie powinno mu teraz przeszkadzać w osiągnięciu jego celu. Przeniósł wzrok na swoje trzęsące się dłonie, a oczy zaświeciły niezdrowym blaskiem. Jakaś głupia choroba mu nie przeszkodzi!
Ledwo zdążył się wyprostować, nie mówiąc już o uspokojeniu bicia serca, kiedy z daleka usłyszał wołanie:
- Alphonse! Alphonse! - odwrócił się po chwili z lekkim zdumieniem, niemalże idealnie ukrywając przeszłe zajście, jakby w ogóle go nie było.
Z naprzeciwka biegła dziewczyna o ciemnych włosach sięgających za ramiona oraz soczyście zielonych oczach. Dysząc ciężko zatrzymała się i nachyliła gwałtownie łapiąc oddech po to, by za chwilę wyciągnąć ku niemu ręce, w których ściskała podłużne rulony papieru.
- Zapomniałeś. Tych. Projektów. - wysapała słowo po słowie. Jasnowłosy parsknął śmiechem, podziękował cicho i odebrał od niej swoją własność.
- Nie musiałaś tego robić. Mogłaś potem zadzwonić. - zauważył z rozbawieniem. Niemniej jednak skarcił się w myślach za swoje roztargnienie. Przecież to były ważne plany i instrukcje!
Therize Elliot popatrzyła na niego dziwnie.
- Jesteś ciągle zabiegany. Pewnie po powrocie do domu od razu byś chciał się za to zabrać, więc to by było raczej bez sensu jakbym zadzwoniła później, prawda?
- Tak... Dziękuję. Nie powinnaś być teraz w sklepie pani Gracji?
- Ah, racja... Przecież umówiłam się tam z Noah.. - mruknęła jakby do siebie. Alphonse podparł ręce pod boki z ciężkim westchnieniem.
- Ty... Kompletnie o tym zapomniałaś, prawda?
- Nie zapomniałam... To...- rzuciła chcąc to jakoś odeprzeć, ale cóż, taka była prawda. Zamilkła i spuściła zmieszana wzrok.
Kolejny wybuch śmiechu.
- Chodź, odprowadzę cię. Tylko nie mów znowu czegoś typu: "sama też dam radę pójść" - starał się jak najzgrabniej naśladować głos przyjaciółki - Dobrze? - dokończył już swoim głosem, co ucieszyło Therize.
- Rób jak chcesz.
- To właśnie zamierzam.
Z daleka już było czuć słodki zapach hiacyntów - symbolu kobiecości. Kwiaciarnia pani Gracji była małą, kolorową plamką w całej szarości tego miasta. Wspaniała, uczynna właścicielka tego miejsca zawsze z uśmiechem pomagała innym, bez względu na pochodzenie, czy też poglądy polityczne.
Odprowadził przyjaciółkę pod sklep oraz przywitał się z kobietą. Pani Gracja skinęła lekko głową odstawiając doniczkę z pelargonią pasiastą na swoje miejsce. Zdjęła szybkim ruchem rękawiczki.
- Ja już idę - brunetka z zapałem złapała rękawice robocze i poszła czym prędzej na zaplecze asystować Noah, która zaczęła właśnie pracę.
- Cieszę się, że pomogła pani jej się tu zaaklimatyzować - Heiderich ponownie przeniósł spojrzenie na krótkowłosą kobietę w fartuchu - Dobrze, że znalazła jakąś pracę i nie jest już taka zagubiona.
- Racja... - przez moment jeszcze rozmawiali, po czym blondyn, śpiesząc się, ruszył w stronę swojego samochodu.
* * *
Edward chwycił w zęby kolejnego już krakersa i ze zdenerwowaniem grzebał przy swojej protezie u nogi. Co za szajs! Z auto-mailami Winry nigdy nie było problemów! Prężnie spełniały swoje zadanie, bez żadnych niepożądanych zgrzytów, kiedy tylko oparło się na nich ciężar. Może i jego ojciec był geniuszem w alchemii, ale co do mechaniki - żaden z niego sztukmistrz. Ciągłe zakładanie i zdejmowanie ich było uciążkiwe, nie mówiąc już o irytacji występującej u starszego Elrika. Za każdym razem porównywał ze sobą obecne protezy oraz stalowe kończyny używanych wcześniej i za każdym razem wspominał jedną osobę, za którą tęsknił, do czego nigdy w życiu nie przyznałby się otwarcie.
Winry.
Zastanawiał się, ostatnio coraz częściej, co w danej chwili robiła jego przyjaciółka. Zaśmiał się w duchu. Cięta, uparta dziewczyna. Różniła się od zwykłych kobiet. Zamiast typowych rzeczy cenionych przez normalne "damy", ona wolała śruby oraz spory, ciężki, o czym przekonał się na własnej głowie, klucz francuski, odwiecznego towarzysza panny Rockbell. Miał nadzieję, że nic się nie zmieniła.
Zatrzasnął zawiasy i z pełnym zrezygnowania westchnieniem opuścił nogawkę spodni. Żałował, że nie mógł nawet rozkazać - dokładnie, nie poprosić - Opiekunowi wprowadzić jakieś ułatwiające cały ten "proces" ulepszenia, gdyż Hohenheim najzwyczajniej w świecie przepadł jak kamfora i za nic Edward nie mógł go znaleźć.
Po usłyszeniu skrzypnięcia frontowych drzwi dźwignął się z kanapy, a następnie ruszył, kulejąc nieznacznie, co miało trwać jeszcze przez jakieś pięć minut, do przedpokoju przywitać współkolatora.
- Już wróciłeś? Nie spodziewałem się ciebie jeszcze przez kilka godzin - widać było, że Elrikowi nie bardzo odpowiadał czas poświęcony przez Heidericha na pracę. Uważał, że człowiek po prostu się zamęczy albo, co gorsza, popadnie w pracocholizm - a z takim współlokatorem Ed nie mógłby wytrzymać.
- Tak - Alphonse powiesił kurtkę na wieszaku, zdjął buty i natychmiast udał się schodami na górę nie mówiąc już ani słowa. Chciał teraz tylko jednego - należnego odpoczynku. W jednej chwili reszta świata przestała mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie, a zwłaszcza zdziwione jego zachowaniem złote tęczówki chłopaka stojącego wciąż w tym samym miejscu.
- Tylko tyle? - Ed postanowił jednak nie strzępić sobie języka wiedząc, że do zmęczonego przyjaciela i tak nie dojdą żadne słowa, więc tylko machnął ręką idąc do salonu. Po krótkiej chwili spojrzał przez ramię, ale chłopaka już nie było na schodach.
Alphonse rzucił teczkę na biurko, po czym opadł ciężko na łóżko. Był zmarnowany. Czuł w nogach nieprzyjemne mrowienie, a myśli nawet nie dały się poukładać, tylko rozproszone krążyły w zakamarkach umysłu półprzytomnego blondyna. Dlaczego spełnianie marzeń zabiera tyle energii..? Gdyby mógł być nieśmiertelny pracowałby bez wytchnienia dniami i nocami. Przynajmniej krócej by mu to wszystko zajęło, a kark nie drętwiałby z powodu pochylania się nad rozwiniętymi rulonami papieru oraz nie strzykał przy nagłym wyprostowaniu. Nie zdążył nawet rozwinąć swoich filozoficznych rozważań na temat nieśmiertelności, ponieważ praktycznie od razu zapadł w sen.
Noah zdjęła ubrudzony w ziemi fartuch i przetarła wierzchem dłoni czoło. Rozmasowała kark, który strzelił nieprzyjemnie, gdy tylko się wyprostowała. Pochylanie się nad doniczkami było niezbyt korzystne dla kręgosłupa. Widząc Edwarda przy wejściu do kwiaciarni na usta wkradł się delikatny uśmiech.
- Co u was? - zmartwiła się przypominając sobie nieobecne od jakiegoś czasu zachowanie Heiderich'a. Strasznie się zapracowywał, chodził zmarnowany - Alphonse zjadł obiad? - Ed pokręcił głową na boki, także już poddenerwowany sytuacją z współlokatorem.
- Jak przyszedł zupełnie mnie zignorował i zamknął się w pokoju. Pewnie poszedł spać. Nie martw się, jak wstanie to sobie odgrzeje! - uśmiechnął się zawadiacko, choć ton jego głosu nawet jego samego nie przekonał. Kiedyś był dużo lepszy w kłamaniu.
- Skoro tak mówisz... Ah, właśnie! Pani Gracja zaprasza naszą trójkę do siebie po południu. Mówiła, że dziewczyna, która u niej mieszka bardzo chciałaby cię poznać. - rzuciła nagle cyganka.
- Dziewczyna? - Edward uniósł brew.
- Therize. Przyjechała do Niemiec przed paroma laty. Bardzo zainteresowała się twoimi historiami, które opowiadasz Alphonse'owi.
Ed przez chwilę był zmieszany i trochę zły, że współlokator tak opowiadał innym jego historie, ale Noah powiedziała, że chłopak po prostu nie mógł się oprzeć, uwielbia jego opowieści. Blondyn burknął coś tylko pod nosem, wsadził ręce do kieszeni i wyszedł wraz z przyjaciółką. Zastanawiał się przez chwilę nad tą całą Therize. Kto normalnie tak by się interesował jego opowiastkami? Prawdopodobnie to albo ciekawska kobieta lubiąca komedie, bo niektóre przygody Edwarda można tak nazwać, albo osoba zaznajomiona w Alchemii. Podrapał się z tyłu głowy. Postanowił już o tym nie myśleć, to był mało ważny problem w porównaniu do stanu psychicznego i fizycznego Alphonse'a. Jeżeli ten nie wbije sobie do głowy, że prowadzi okropny tryb życia, to starszy z braci Elric z radością zrobi to za niego przy pomocy protezy ojca.
Ed przez zbyt długi pobyt w tym świecie najwyraźniej zaczął tracić czujność...
* * *
Stukot obcasów roznosił się echem po ogromnej sali przygotowanej specjalnie przez Stowarzyszenie Thule. Kobieta o oczach barwy błękitnego nieba oparła się o barierkę i rozpostarła ręce opuszczając je nisko oraz okalając nimi niedokończony krąg magiczny na podłodze. Powinna być zadowolona z nadchodzącego sukcesu, jednak niekompetencja jej podwładnych wytrącała ją z równowagi. Wszystko szło niemalże idealnie. Przygotowania były prawie zakończone, ale musieli! Musieli wypuścić smoka! Ekhart uderzyła pięścią w poręcz ze złością.
- "Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem" - rozbrzmiał rozbawiony, z nutą arogancji, niski głos dochodzący z ciemnego korytarza, z którego po chwili wyszła wysoka postać. - Nie martw się. Zająłem się tym. Już wkrótce go znajdą.
- Falsity... - kobieta wyprostowała się i uśmiechnęła podenerwowana - Jestem ci winna podziękowania. Twoje informacje na wiele nam się przydały. O drugim świecie, który nie powinien istnieć, Shamballi... Wspaniale udało ci się rozsiać te domysły - Blondynka odwróciła się przodem do mężczyzny ze swoim normalnym już, chłodnym uśmiechem i podała my gazetę.
- Ach... Ten filmowiec. Tak, trochę poopowiadałem legend mediom. Nawet nieźle mi to poszło, prawda? - zaśmiał się - Już wkrótce. Już wkrótce.
Pani prezes rozpostarła ramiona pełna zadowolenia.
- Niebawem Shamballa będzie skazana na nas!
- Ach, problemem jest także nieskończony krąg. Niestety, nawet przy mojej wiedzy nie potrafię go dokończyć... Ale to nic. Już znam sposób i na to.
- A co ze smokiem? Jeżeli będzie rozwścieczony?
- Cóż, już postarałem się o jego... "zabawkę"... - zerknął w ciemność za kratami, pośród której wpatrywało się w niego, obserwując, zaostrzone spojrzenie złotych tęczówek. Gdyby nie ono można by rzec "stoicki spokój"... Zaśmiał się pod nosem.
- Resztę zostawiam pani, pani prezes - wykonał teatralny ukłon.
Mężczyzna obrzucił spojrzeniem miejsce, w którym obecnie powinien znajdować się "wąż" i uśmiechnął się tajemniczo. Zostawiając Ekhart po cichu udał się ku wyjściu. Tam maskarada niedługo się skończy, a on wyjdzie na tym najlepiej. Nie mógł uwierzyć, że ludzie tutaj są tacy podatni na jego wpływy. Nigdy się nie nauczą...
* * *
Ed zaparkował tuż przed sporym zamczyskiem, gdzie kazał mu się zatrzymać Mabuzee - tak podczas drogi tutaj przedstawił się człowiek, którego podwładnego chłopak pozbawił przytomności. Nie jego wina, że, gdy podczas pobytu na mieście z Noah i rozmowie o rasistowskich poglądach Niemców, doznał szoku oraz pomylił go z Bradley'em! Każdy na jego miejscu by się pomylił! Cóż, ale nie każdy pobiegłby za samochodem...
Szukał smoka. Dziwne hobby. Edward jeszcze nie bardzo wiedział, w co się wpakował. Wokół, jak jeden mąż, zebrał się tłum ludzi uzbrojonych po zęby w strzelby, noże, a nawet harpuny. Naprawdę sądzili, że przebywał tutaj smok?
Słabe światło lampy oświetlało ponure, przerażające ściany starego zamku. Ściany pokryte czerwoną cegłą pokrywały przeróżne zdobienia w postaci wyrytych nacjonalistycznych napisów i niecenzuralnych wyrażeń. Zdecydowanie miejsce było opuszczone, ale także ogólnodostępne dla każdego.
Co ja tu właściwie robię... Od wyjścia na miasto do poszukiwań bajkowych smoków... Dlaczego zawsze, do cholery, muszę wywinąć coś w takim właśnie stylu?!
- Muszę nauczyć się szybciej zwiewać... - mruknął do siebie Stalowy wchodząc krętymi schodami do nieznanego mu obszaru zamku. Zaraz jednak potknął się i ledwo uniknął zderzenia brody z zimną cegłą. Jego wzrok powędrował w dół, a potem przeleciał nim po wszystkich schodach. Każdy miał ogromne wgniecenie, jakby przeczołgało się po nich coś o niesamowicie potężnej masie. Uśmiechnął się półgębkiem i bardziej zmotywowany powędrował na samą górę. Tuż przy wyjściu zatrzymał się, przylgnął do ścian wypatrując. Nie znalazłszy w pobliżu żywej duszy stanął po środku niewielkiego korytarza. Zaraz po tym jak odetchnął rozległ się przesiąknięty jadem i nienawiścią głos, roznoszący się echem po pomieszczeniu:
- Edward Elric.
Chłopak wzdrygnął się, ciarki przeszły mu po plecach. Zaczął się gorączkowo rozglądać.
- Kto tu jest?! - zorientował się dopiero wówczas, gdy wiedziony zduszonym syknięciem skierował wzrok na sufit.
- Znalazłem cię! - ogromny smok rozdziawił paszczę spadając wprost na Elrica. Tem wypadł na dwór pierwszymi lepszymi drzwiami, pobiegł parę metrów i obejrzał się za siebie. Takie duże bydle nie zmieści się w takich drzwiach...!
Mylił się, mając nadzieję, że to już koniec.
Smok zamieniając wieżę zamku w stertę gruzu znalazł się tuż przy blondynie wykrzykując jego imię. Sunął cielskiem po ziemi goniąc go z determinacją. Skąd wiedział jak się nazywa? Dlaczego tak go nienawidzi...
- To ty, Envy? - zawołał biegnąc przed siebie co sił w nogach Ed i chyba tylko cudem uniknął rozszarpania na strzępy uskakując w bok. Smok zderzył się z boczną ścianą. Wokół zebrały się kłęby pyłu, od którego robiło się sucho w gardle. Homunculus, który został stworzony na wzór pierworodnego syna Świetlistego Hohenheima, pełznął wbijając ostre jak brzytwy zębiska w protezę Elrika. Czemu, do jasnej cholery, i tu musiał walczyć!? Zacisnął szczękę siłując się z potworem. Widząc strzały lecące ku nim odskoczył. Pociski samolotu wcelowały prosto w Zawiść, szaleńczo, bez ustanku. Z jednej strony to go uratowało, ale z drugiej nie miał pojęcia skąd wziął się tu pilot. Nie byli od Mabuzee ani żadnego z amatorskich łowców nagród, którzy się tutaj zebrali. Tak więc kto...?
Nadleciało więcej. Jeden z samolotów wyrżnął o kamienną posadzkę i wbił frontowo w ścianę. Szybko jednak osaczyli Smoka.
- Kim... Oni są...? - zapytał sam siebie Ed. Powieki mu drżały, a na czole widoczne były kropelki potu. Był najzupełniej w świecie zdezorientowany. Odwrócił się na pięcie i dostrzegł, z jeszcze większym zdziwieniem, okrążających go ludzi w kominiarkach, którzy szybko go unieszkodliwili. Syknął, czując jak wykręcają mu ręce do tyłu. Spojrzał szeroko otwartymi oczami na innych, szykujących harpuny.
- Ognia! - padł rozkaz i zaraz wystrzelono. Z łatwością ostrza przebiły wężową skórę, a powietrze przeszył potworny krzyk Envy'ego. Szybko opadł nieprzytomny na ziemię swoim cielskiem. - Zabrać go!
- Chwila, dokąd...! - Edward spojrzał na plecy przywódcy napastników.
- Lepiej zapomnij o tym co tu dzisiaj zobaczyłeś - przerwał mu dowódca. Kątem oka dostrzegł, że złapali także Mabuzze. Zdziwiony mężczyzna zawołał do niego per "Generał Haushofer".
- To nazwisko... Słyszałem je od mojego ojca - Ed spoglądał zaostrzonym wzrokiem na mężczyznę, któremu, po usłyszeniu jego słów, zmienił się wyraz twarzy.
- Kim jesteś? - brunet zlustrował Elrika wzrokiem.
- Edward Elric. Moim ojcem jest Hohenheim - mruknął. Słysząc to Haushofer otworzył szerzej oczy na moment, po czym zakrył twarz kołnierzem golfu wystającym spod płaszcza i odszedł. Machnął ręką. Zdziwiony Ed nawet się nie spostrzegł, kiedy dostał w twarz gazem usypiającym. Upadł, a żołnierze uciekli równie szybko co się pojawili.
Jeżeli to syn Hohenheima to urodził się w Shambalii... Kolejny człowiek, który bezpiecznie przekroczył Bramę.
Ekhart popatrzyła w pełni zadowolona na unieszkodliwionego węża tworzącego pierścień nad kręgiem transmutacji i wyciągnęła dłoń wymawiając odpowiednie "zaklęcie", o którym powiedział jej Falsity. Dotknęła skóry Envy'ego, która zaczęła promieniować blaskiem przemiany. Cały ten czas uśmiechała się łagodnie, a w jej oczach kryły się wesołe ogniki. Smok rozejrzał się, a widząc jedną, jedyną interesującą go rzecz sunął ku niej.
- Więc znowu razem... - wydusił z siebie męski, niski głos. Zaraz mężczyznę pochwyciły szczęki Węża.
- Zaczynajmy - odezwała się jasnowłosa do profesora stojącego po jej lewicy. Otworzyły się drzwi. Do pomieszczenia wtargnęło mnóstwo żołnierzy ubranych w przedziwne zbroje.
- Do Shambalii! - zawołała rozpościerając ręce.
* * *
Edward nękał sam siebie od czasu przebudzenia się na twardej, zimnej posadce, przez odwiezienie Mabuzee'go i powrót do domu aż do samego rana. Nieważne ile próbował sobie wszystko poukładać nie mógł połączyć tego wszystkiego w spójną i logiczną całość. Po prostu tego nie rozumiał! Ci ludzie mieli coś wspólnego z jego ojcem. Tylko, do stu diabłów, co to było?! Kim oni byli?!
Ktoś zapukał do drzwi i do pokoju weszła Noah. Edward spojrzał na nią przypominając sobie moment kiedy wrócił do domu. Brunetka zamartwiała się o niego, siedziała przez cały wieczór sama, ponieważ Alphonse'a również gdzieś wcięło. Kiedy to usłyszał przez jego gardło przeszła wiązanka przekleństw. Jakby miał mało problemów. O niego również się martwił! Chciał mu nawtykać kiedy tylko wróci. Ale nie wrócił do dzisiejszego ranka.
- Ah, witaj, Noah, coś się stało? - zapytał spokojnie, wymuszając przy tym uśmiech.
- Ja tylko... Pamiętasz jak wspominałam Ci o Therize? - spytała cicho. Therize.. Faktycznie, coś słyszał. Pewnie chodziło o tą koleżankę z kwiaciarni. Pokiwał głową - Po południu mieliśmy się spotkać na obiedzie u pani Gracji. Chcę się tylko upewnić, czy...
- Oczywiście, pójdziemy wszyscy. Alphonse też - uśmiechnął się ukazując swoje białe zęby - Nawet jak trzeba by go związać i zaciągnąć tam siłą! - zaśmiał się, a kobieta zaraz za nim.
"Miłe złego początki..."
Do pokoju przez zasłony przebijały się poranne promienie słońca padające na własnoręczne notatki, a dokładniej na zarys kręgu przemiany i tekst pod szkicem. Therize Eliot przeciągnęła się na krześle i ziewnęła potężnie, po czym zamknęła notatnik i książkę, na której już niemal się kładła. Zmrużyła oczy uśmiechając się tajemniczo pod nosem.
- Edward.. Elric, co...? - mruknęła pod nosem i uśmiechnęła się szerzej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz